-

Marcin-K

Pielgrzymkowy epilog.

Gdy próbuję sobie przypomnieć jakieś konkrety z tych moich trzech pielgrzymek na Jasną Górę, to przede wszystkim stają mi przed oczami postoje między etapami. Etapy to były mniej więcej pięcio sześcio kilometrowe odcinki. Człowiek kładł się nawet na pięć minut, podkładał plecak pod głowę i zasypiał niczym bobas. Ktoś zwykle budził, jakimś szarpnięciem, albo ryknięciem w megafon.

Około 5:30 rano wstawało się, i trzeba było złożyć namiot. Wiadomo, górnicy mają ciężej, ale składanie namiotu wśród uginającej się od rosy trawy, kiedy w sierpniowe poranki bywało naprawdę chłodno, to była prawdziwa rozpacz. Nikt na nikogo nie czekał. Megafony zapowiadały że wyjście już za kilka minut. A jak człowiek raz się zgubił, gdzieś zapodział, to potem mógł już się nie odkręcić. Jakoś nam się udawało.

Na start dostawaliśmy gorącą herbatę z kotła. To dawało siły na jakiś pierwszy, drugi kilometr. Potem przychodził zjazd. Po zejściu z asfaltu szliśmy leśnymi szlakami i jakimiś dziwnymi dróżkami. Już o godzinie siódmej zaczynało prażyć. Starzy pielgrzymkowicze i tak nas upominali, że powinniśmy się cieszyć, bo oni mieli przyjemność iść niemal całą pielgrzymkę w deszczu. Ja pamiętam tylko jeden dzień deszczowy i to rzeczywiście było straszne.

Moja środkowa pielgrzymka była wyjątkowa. Szedłem jak robot, nie miałem żadnych kryzysów, czasami nawet nie przysypiałem na przystankach. Zero bąbli, zero obtarć. Pierwsza i trzecia to był koszmar. Każdy krok sprawiał mi problem. Liczyłem słupki przy drodze i zastanawiałem się nieustannie, kiedy będzie postój.

Na trzeciej pielgrzymce doszło w moim przypadku do niepokojącego wydarzenia. Wstyd się przyznać, ale przedostatniego dnia pielgrzymki wraz z moim kumplem byliśmy tak zmordowani i pogrążeni w jakimś dziwnym stanie, że zdołaliśmy tylko wieczorem rozłożyć namiot i gruchnąć na materace. Nawet się nie przebraliśmy. Rano zdjąłem skarpetki i nad naszą okolicą zawisł ludzki jęk. Znajomi zobaczyli moją prawą stopę. Wiedziałem, że rósł tam bąbel, ale zbagatelizowałem go. Rzeczywistość okazała się przerażająca. Bąbel najprawdopodobniej pękł w czasie marszu i rozlał się na pół stopy. Duży palec zdawał się zrosnąć z tym mniejszym, a jak nim ruszałem coś z niego wypływało. Na szczęście zaprowadzono mnie do odpowiednich osób. Przemyli mi te palce wodą utlenioną :), wyczyścili, odkazili, zawinęli w bandaż. Przeszedłem ostatni etap do Częstochowy, ale każdy krok przeszywał mnie bólem gdzieś aż w okolice biodra.

Poza tym było bardzo wesoło. Nauczyłem się grać na gitarze, najadłem dobrego, wiejskiego jedzenia, poznałem kilka osób, z którymi utrzymuję kontakt do dziś. Często wracam myślami do tych pielgrzymek. Zwłaszcza latem, na początku sierpnia.

Na koniec najważniejsze. A gdzie w tym wszystkim wiara i religia? Wspominałem w jednym z poprzednich tekstów, że moja postawa religijna była, jak to się modnie mówi, indyferentna, czy jakoś tak. Akurat gdy szedłem w pielgrzymkach przeżywałem typowo młodzieńczy czas buntu. Czy mogę powiedzieć, że byłem niewierzący? Nie. Chyba nie. Nie przekroczyłem nigdy tej bariery, choć usilnie próbowałem i wtedy, i wiele lat potem, to sobie wmówić. Miałem też okres antyklerykalizmu. W tym najgorszym czasie, raczej z głupoty niż z prawdziwego przekonania, próbowałem w czasie świąt przekonać moją Mamę, że ja właściwie nie powinienem się przeżegnać, bo to nie jest obowiązkowe. Oczywiście skończyło się łzami Mamy, co wtedy uznałem za sukces mojej misji. Sporo lat potem, gdy nagle ni stąd ni zowąd, gdzieś przy wyjściu z mieszkania, przyznałem się Mamie, że ja to chyba właściwie się jakoś nawróciłem, to Mama stwierdziła tylko sucho, że modliła się o to dwadzieścia lat. Czasami trzeba się natrudzić. I dziś myślę sobie, że te pielgrzymki być może mnie uratowały. Bo śpiewałem te religijne piosenki i klepałem modlitwy na małpę. Znałem wszystkie różańce, godzinki, pieśni. Właśnie z pielgrzymek.

Jest taki jeden etap na pielgrzymce. Nie pamiętam już kiedy on był, którego dnia ani w jakim miejscu. Ale nazywany był „pustynią”. Ktoś zawsze mówił: zaraz wchodzimy na „pustynię”. Na tym etapie odprawiano Drogę Krzyżową. Był to odcinek położony w sosnowym lesie na piaskowej drodze. Setki stóp pielgrzymów podnosiły do góry prawdziwą piaskową chmurę. Trzeba było założyć cokolwiek na twarz, żeby to w ogóle przetrwać. Ciężko się już wtedy szło, a co jakiś czas należało klęknąć i potem się dźwignąć. Nie wiem dlaczego, ale ja zawsze na ten etap czekałem. Ktoś powie, że to katolickie bajdurzenia. Co zrobić. Ja zawsze po tej Drodze czułem się jak nowonarodzony. I choćby dla tego etapu warto iść na pielgrzymkę.



tagi:

Marcin-K
12 sierpnia 2018 21:03
4     1043    5 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

ApesCornelius @Marcin-K
12 sierpnia 2018 22:07

Dla hartu ducha każdy młody człowiek powinien przejść taką pielgrzymkę. W czasie pielgrzymki moja modlitwa składa się tylko z "Kyrje Elejson Chryste Elejson ......kiedy dojdziemy "    :)

zaloguj się by móc komentować


ApesCornelius @Marcin-K
12 sierpnia 2018 22:13

Oczywiście miało być napisane "Kyrie eleison.
Chryste eleison. "  Oczywiście słownik z telefonu wie lepiej.

zaloguj się by móc komentować

gorylisko @ApesCornelius 12 sierpnia 2018 22:07
13 sierpnia 2018 00:20

a...daleko jeszcze ? ;-)

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować