-

Marcin-K

Siedem listów (opowiadanie)

Co jakiś czas pojawiają się na SN kawałki prozy. Ponieważ aktualnie nie jestem w stanie napisać niczego w miarę normalnego, a blog się niejako zawiesił, uznałem, że wkleję tutaj krótkie opowiadanko, które pisałem długo, po kawałeczku. Nie miałem w planach tego nikomu dawać do czytania, dla mnie to tylko zabawa i niech nikt tego nie traktuje poważnie. Niech też nikt nie myśli, że od dziś będę udawał pisarza. Dzieje się tyle, i są to sprawy na tyle dziwaczne, iż uznałem, że to dobry moment by wrzucić to tutaj dla oddechu. Zdaję sobie sprawę, że może to wywołać u wielu poczucie żenady, ale cóż - taka jest moja odpowiedź na to, co się w tej chwili wyprawia. 

---

Rozesłano siedem listów. Dotarły one do adresatów dokładnie w tym samym czasie.

Dzień w którym siedem identycznych białych kopert trafiło w odpowiednie ręce, był przy okazji pierwszym dniem kalendarzowej jesieni, lecz należy potraktować ten fakt jako czysty przypadek – nie ma on żadnego związku z opowiedzianą poniżej historią.


LIST PIERWSZY


Światło słoneczne zalewające pewną niewielką podwarszawską gminę, nazwijmy ją z grzeczności dla pacjentów przebywających w miejscowej klinice, wypoczynkową, powoli lecz konsekwentnie zmieniało swoją barwę. Jeszcze niedawno cytrynowe, około godziny siedemnastej przybrało kolor świeżego miodu wlanego do dużego słoja z białego szkła. Siedzącego na tarasie szpitalnym Antoniego Muszka-Bajerskiego kolory i tego typu babskie sprawy nie obchodziły ani trochę. Jeśli już z czymś te słoneczne, popołudniowe barwy miałyby mu się kojarzyć, to najprędzej z oddanym rano do analizy jego własnym moczem. Tyle że pojemnik przyniesiony przez wyjątkowo głupią pielęgniarkę, nieustannie zresztą kokietującą swojego, jak twierdziła, najbardziej inteligentnego pacjenta w życiu, był matowy – ot, taka różnica. Antoni uśmiechnął się sam do swoich myśli i pacnął dłonią w łysinę. Umysł ostry jak brzytwa, nie ma co – pomyślał z zadowoleniem. Tymczasem jednak spadł na niego wściekły atak drzemki. Zmęczone wszechogarniającą nudą i monotonią życia szpitalnego powieki opadły pod własnym ciężarem, podbródek zaparł się na klatce piersiowej. Krańce zbyt długo już nie przycinanych wąsów w stylu fu manchu powiewały na lekkim i kojącym zmysły wietrzyku. Ktoś głęboko naiwny pomyślałby, że Muszka-Bajerski pogrążył się w śnie. Nie, nie, po trzykroć, nie. Jak to miał w zwyczaju, przełączył się w tryb oczekiwania i popłynął ni to w jawę, ni to w sen. Słyszał doskonale wszystkie dobiegające do niego dźwięki: szum wiatru, śmiechy pielęgniarek, rozmowy spacerujących w pobliskim lesie pacjentów. Zachrapał cicho, lecz i tak jakby dziewiątym zmysłem zarejestrował fakt, że samozwańczy Piłsudski z parteru dostał dziś ponad przydziałowe wyjście. Słyszał przecież Antoni wyraźnie, jak żywo ten ich szpitalny Ziuk sprzecza się z Napoleonem z drugiego pawilonu. Takiego, w pewnym sensie końskiego, stylu drzemania z wrzuconą na bieg jałowy percepcją, nauczył go poznany wiele lat temu kolega z celi. Internat do którego Muszka-Bajerski trafił już pierwszego dnia stanu wojennego, był wprawdzie niezbyt czysty, ale towarzystwo stanęło tam doborowe. Podczas gdy jedni grali w warcaby ulepionymi z chleba figurkami, Antonii ze swoim przyjacielem z dolnej pryczy recytowali do siebie z pamięci całe rozdziały wczesnego Tocquevill'a... A może to chodziło o późnego Smith'a? Kto by to pamiętał? To było dawno, wiele lat temu. A ten przyjaciel? Jak mu było? Chyba Kazio. Ale jak na nazwisko? Marcinkiewicz, chyba. Kazio Marcinkiewicz. Nie, inaczej. A może Stasio?

Nie było dane jednak Antoniemu, dłużej się nad tym wszystkim zastanawiać. Poczuł, że jego wózkiem poruszyły czyjeś delikatne dłonie. Przesunęły go razem z tym wózkiem ledwie o pięć centymetrów. Antonii, chcąc wywołać jeszcze bardziej niż zwykle demoniczne wrażenie, nie otworzył oczu i powiedział nagle:

– I co, maleńka, spra... spra... spra... wdzasz, czy nie umarłem, co?

– Głupek – prychnęła pielęgniarka i poprawiła leżący na kolanach Antoniego pled w kratę, usiany ciapkami logotypu NFZ-u. – Zaraz i tak po ciebie przyjadę, mistrzu. Będzie kolacja, to co najbardziej lubisz.

– Kasz... kasz... ka...szanka? – Antonii aż się oblizał na tę lubieżną myśl. Oczu wciąż nie zamierzał otwierać.

– Pewnie poczułeś... – potwierdziła pielęgniarka – kuchnia ma słabą wentylację. A potem pojedziemy na świetlicę. Może nam coś ciekawego opowiesz, co?

– Ja... ja... ja... sne – odparł z przekąsem Antonii. – Może o tym, co zgubiło Henryka IV? Albo może lepiej zrobię krótki odczyt o wyższości obrony Birda nad obroną Cozio. Do diabła z tym! - zdenerwował się nagle i bez zapowiedzi. – Przecież te durnie, zwłaszcza lekarze, nic nie zro..zro..zumieją. Dzwonił może jego ekscelencja Władymir Władymirowicz Putin?

– Wspaniale – rzuciła pielęgniarka ze sztucznym zachwytem w głosie. – To może o tym Henryku, czy jak mu tam... Wykorzystała jeszcze fakt, że Antoni wciąż nie zaszczycał świata swoim spojrzeniem i wzdrygnęła ramionami jakby strząsnęła z siebie coś oślizgłego i bardzo nieprzyjemnego. – Nie, nie dzwonił – prychnęła drwiąco. – Pytałeś dziś już cztery razy.

– Bo miał zadzwonić – zasępił się Antoni.

– Tak, tak... Może jutro zadzwoni. A teraz zostań tu jeszcze chwilę sam, zaraz po ciebie przyjdę.

Pięć minut później rozemocjonowana pielęgniarka wpadła na taras, ale nagle stanęła w miejscu, jakby ktoś ją złapał za ramię. Chciała jak najszybciej przekazać Antoniemu niesamowitą informację – tymczasem, koniec końców, zabrakło jej słów na to, co właśnie zobaczyła. Stary Antonii bowiem wstał o własnych siłach z wózka. Prawą ręką wprawdzie przytrzymywał się jeszcze balustrady tarasu, stał jednak samodzielnie, wyprostowany, chudy jak patyk, wysoki. Dumny. Jakby pod wpływem jakiejś nieznanej i niewidzialnej mocy nabrał życia i wigoru. Spojrzał na pielęgniarkę wzrokiem, który sprawił, że zmiękły jej nogi, a myśli jakie napłynęły jej wówczas do głowy z kolei sprawiły, iż jej okrągłą twarz zalała istna purpura.

– Li... li... li...st? Przywieźli? Je... je... st? – zapytał drżącym z emocji głosem.

– Tak, do ciebie, Antoni. Nie uwierzysz. Ty nigdy nie dostawałeś listów. Oprócz tych z sądu, z alimentami. A to ci heca.

– Dawaj! – huknął władczo. Dosłownie dwoma karkołomnymi już nie krokami a susami, pokonując po drodze plączący się pomiędzy tyczkowatymi nogami szpitalny pled, doskoczył do pielęgniarki. Trzęsącymi się, długimi i wyschniętymi dłońmi wyrwał z jej dłoni białą kopertę.

– A teraz zostaw mnie samego z łaski swojej...

Opadł na siedzisko wózka. Oddychał głęboko. Ten zryw wiele go kosztował. Walka z kopertą trwała zdecydowanie zbyt długo. Błyskawicznie przeczytał przesłaną mu króciutką wiadomość.

– Beataaaaaa! – Antoni aż sam przestraszył się swojego własnego krzyku, tyle w nim było energii i witalności. – Pakuj moje rzeczy, wy... wy... wy... jeżdżam! O, wy durnie, nigdy mi nie wierzyliście... A jednak, stało się!


LIST DRUGI


Zalegającą nad bieszczadzkimi lasami ołowianą ciszę przerwał grom wystrzału z długiej broni. W tej bezkresnej przestrzeni, w której kilometrami można było nie napotkać żywego ducha, echo huku zabrzmiało nieco karykaturalnie, wręcz ironicznie. Ze stadka lecących nie wiadomo gdzie kaczek, oderwała się jedna i dziwną, nieco rozpaczliwą trajektorią runęła z pluskiem w stalową toń gładkiego tego dnia jeziora.

– No i jest. Jedna mniej – mruknął do siebie beznamiętnie Kadryl Proteza. Splunął na leśne runo i leniwie, jakby od niechcenia, wykonał nacięcie na kolbie swojego wiernego sztucera. Brakowało już powoli tam miejsca. Splunął raz jeszcze, tak na wszelki wypadek.

Niska, trochę kwadratowa, lecz i przy okazji bardzo posępna postać ubrana w plamiaste ciuchy z demobilu, z głową przekrytą wojskowym kapeluszem pamiętającym jeszcze pierwszą Pustynną Burzę, ruszyła wolno w drogę powrotną do domu. Truchła zestrzelonej kaczki nawet nie zamierzał Kadryl szukać, tym bardziej że w jego kryjówce czekała na niego cała bateria znakomitych konserw. Brzydziłby się Kadryl jeść kacze mięso. Znów splunął, ot, na samą taką myśl. Czekał tutaj prawie dwie godziny i dopiął swego. Zanim opuścił swoje stanowisko, wymoszczone w gęstych krzakach jakieś czterdzieści metrów od brzegu jeziora, musiał jeszcze chwilkę powalczyć z siatką maskującą, do której poprzypinał od cholery dębowych liści. Stare zwyczaje weterana. Pamiętał swojego pierwszego dowódcę. Ciągle gderał: nie wychodź z domu bez kamuflażu, nawet po papierosy do kiosku za rogiem. Ciekawe czy byłby ze mnie dumny? – Kadryl nie miał wątpliwości, zadał to pytanie skierowane w głąb swej duszy jedynie pro forma. Prawie że poczuł wirtualne klepnięcie w ramię i wręcz chyba usłyszał gdzieś z tyłu głowy szorstki głos pułkownika: „dobry strzał, dobra robota, synu”.

Proteza nie miał wielkich planów na resztę dnia. Norma wyrobiona. Trzeba posprzątać bunkier, przeliczyć racje i obmyślić plany aprowizacyjne. Na szczęście nigdzie mu się nie śpieszyło. Mógł bez pośpiechu kroczyć sobie leśną przecinką, gubiąc tropy za swoimi ewentualnymi prześladowcami, którzy zapewne nie dość że go nieustannie namierzają, to z pewnością nie wybaczą mu tej ilości nacięć na kolbie...

W pewnej chwili jednak zatrzymał się. Powietrze znów przeszył obcy odgłos. Tym razem był to raczej syk. Na czystym niebie zapłonęła czerwona flara. Kilka chwil później gdzieś z daleka nadleciał niski i przyjemny pomruk. Kadryl Proteza nie miał wątpliwości – to silniki transportowca.

– Zrzut? Dzisiaj? – rzucił pod nosem. – Przecież następny miał być dopiero za tydzień.

Był jednak zrzut. Niewielkie stalowe pudło z doczepioną czaszą spadochronu bardzo długo opadało na ziemię. Wreszcie zniknęło za ścianą drzew, jakieś pół kilometra od miejsca gdzie stał. Proteza przygiął się do ziemi i błyskawicznie złapał trop. Gdy dopadł do przesyłki, okazało się, że zawiera tylko jedną, białą kopertę. Kadryl Proteza nie wiedział co myśleć, na temat tego, co przeczytał w liście.

– Trudno. Trzeba się z tym tematem zmierzyć – mruknął. Sekundę potem błyskawicznie przeładował sztucer i sprzątnął kolejną kaczkę, która nieopatrznie dla siebie wleciała na złe terytorium.


LIST TRZECI


Do prywatnej kaplicy znanego tu i ówdzie konserwatywnego publicysty Jędrzeja Głębokiego, światło wpadało nie bez trudu. Figlarne promyki słońca umiejętnie przeciskały się jakoś przez grube szkło zabytkowego witrażu, przeniesionego tu kilka lat temu z przeznaczonej do wyburzenia katedry w Lille. Głęboki przywiózł część elementów witraża sam osobiście na małym dwukołowym wózeczku, wykorzystując tę okazję do pokutnej pielgrzymki.

Wnętrze kaplicy, mimo że poranek był piękny i słoneczny, tonęło więc w półmroku. Głęboki rozpoczynał dzień tak samo jak zawsze. Od piątej rano leżał krzyżem na zimnej marmurowej posadzce. Ktoś, kto zobaczyłby go w tej pozie pomyślałby: chłop nie żyje, bowiem Głęboki dosłownie zastygał niczym mucha zatopiona w bursztynie. Po jego obliczu nie przemykał najsłabszy nawet tik, powieki miał zamknięte, a twarz, blada, jakby również kamienna, przywarła prawym policzkiem do marmuru. Jedynie sine usta szeptały niewypowiadane modlitwy. Głęboki przemodlił już wszystkie możliwe grzechy świata, ukorzył się i uderzył po stokroć we własną pierś za upadek cywilizacji. Tego dnia prosił w długiej gorącej modlitwie o ratunek dla umierającego i pogrążającego się w zgniliźnie moralnej świata. Ten dzień, choć tak podobny do każdego wcześniejszego, był jednak inny. Od momentu gdy wstał z łóżka jeszcze o zmroku, gdzieś w głębi jego duszy zalągł się przerażający lęk, który dopiero teraz zdążył przyjść na ten godny zrzucenia go do piekieł ludzki świat.

Był to lęk o ludzkość. Zatracającą się w bezmyślnym konsumpcjonizmie i dążącym tylko do jednego – do karmienia własnych żądz.

W końcu nie wytrzymał – po jego marmurowym policzku spłynęła cieniutka łza, ledwie zdoławszy wymknąć się spod szczelnie zamkniętej powieki. Ten świat umrze, nie ma już odwrotu – pomyślał ponuro Głęboki, kończąc modlitewny maraton. Ciężko podniósł się z podłogi, popatrzył jeszcze potwornie smutnym wzrokiem na światło przebijające się przez witraż i wolnym krokiem ruszył do części mieszkalnej swojej nieco ponad dwustumetrowej willi.

Gosposia już czekała ze śniadaniem. Głęboki lubił ją tak nazywać, czuł że tak trzeba, że brzmi to po ludzku, tradycyjnie. Mówienie do dziewiętnastoletniej smukłej dziewczyny ubranej w skromną czarną sukienkę i taką samą bluzkę z białą wstawką „gosposiu” sprawiało mu przyjemność, której nie chciałby tracić bez wyraźnej potrzeby.

Dwa sadzone jajka, z idealnie lśniącą politurą żółtek, świeży chleb, szynka przywieziona ledwie dnia poprzedniego od sprawdzonego gospodarza, pokrojona w plastry różowiła się w pięknej porcelanie z Delftu. Głęboki usiadł przy stole i złożył ręce do dziękczynnej modlitwy. Gosposia jednak stała w drzwiach, jakby chcąc jeszcze wtrącić. Nieśmiałe dziewczę bało się jednak zakłócać spokój gospodarza, zwłaszcza gdy ten miał zamiar zapaść w kolejny religijny trans.

– Coś jeszcze, Antonino? – zapytał Głęboki swoim ciepłym lecz jednocześnie stanowczym głosem który pasowałby bardziej do świeckiego, doświadczonego katechety.

– Jest list do pana, nie chciałam przeszkadzać...

Podeszła niepewnie do stołu i podała mu na srebrnej tacy (spokojnie mogła by być złota, ale skromność i umiar dla Głębokiego była niezwykle ważna) śnieżno białą kopertę i nożyk. Głęboki dostał się do środka z wprawą chirurga. W środku znajdowała się niewielka karteczka, ledwie kilka zdań. Redaktor przemknął wzrokiem po tekście. Odłożył list na bok, podparł czoło, przymknął oczy. Dosłownie zatopił się w namyśle. Może jednak jest jakaś nadzieja? – wyrwało mu się, co gosposia Antonina skomentowała zdziwionym spojrzeniem.


LIST CZWARTY


Pan Ktoś szedł ulicą Solec pewnym i równym krokiem, który ktoś złośliwy, patrząc z boku, mógłby nazwać oficerskim. Pogoda była taka sobie – słońce wychodziło zza gęstych i poszarpanych chmur mniej więcej raz na pół godziny. Pan Ktoś i tak założył ciemne okulary. W nich czuł się nie tyle bezpieczniej, co po prostu bardziej komfortowo. Dzięki okularom nikt z mijających go przechodniów nie mógł dostrzec jego wzroku, co było dla niego bardzo ważne. Jako głęboko wierzący katolik nie mógł pozwolić sobie na to, by pogarda jaką w głębi duszy odczuwał do tych ludzi mogła być dostępna już na pierwszy rzut oka. A gardził nimi wszystkimi bardzo. Bo jakim innym uczuciem należy darzyć ludzi, którzy mentalnie sami już dawno temu zakopali się w poczernianych grobach samoupodlenia? Gdzieś nieopodal zawyła syrena karetki pogotowia. Biały ambulans z masońskim znakiem na masce sprawnie przedarł się pomiędzy ospale rozsuwających się autami.

– To wiozą trupa Polski – wycedził cicho. I nie było w tej myśli nawet cienia współczucia. Nic bowiem nie należy się tym, którzy sami godzą się na mentalny gwałt. – To tylko trup polin – dokonał autokorekty Pan Ktoś i coś na kształt uśmiechu zagościło na jego zwykle bardzo poważnej twarzy.

Szybko jednak zgasił Pan Ktoś ów uśmiech. Nie lubił się uśmiechać. Kiedyś czytał gdzieś, że w dawnych czasach ludzie unikali przesadnych śmiechów, ponieważ wierzyli że to może doprowadzić do szaleństwa. Ludzie kiedyś, pomyślał Pan ktoś, byli może i ciemni, ale wiedzieli swoje, nie to co teraz, w tych podłych czasach, gdy nadzieja na wolną Polskę kona w męczarniach i wśród śmiechu obłudnych głupców.

Póki co musiał jednak porzucić te rozmyślania. Wszedł do sklepu spożywczego, takiego do którego chodzi się "zawsze". Pan Ktoś grzecznie stanął w kilkuosobowej kolejce. Nie zwracał uwagi na to, że jego ciemne okulary, których nie zdjął nawet tutaj, wzbudzają niezdrową ciekawość klientów i obsługi. Nikt jednak nie skupiał na nim wzroku na dłużej – być może ze względu na jego marsową minę i ogólną powagę rysującą się na jego obliczu. Ciemne okulary Ray Ban odcinały gapiów od spojrzenia Pana Ktoś. A było to spojrzenie, można by rzec, straszne. Wreszcie nadeszła jego kolej.

– Chwała wielkiemu Izraelowi, Szalom, moja droga. Dziesięć bułek poproszę. Dwa pomidory, ogórka. I czterdzieści deko szynki. Której? Tej droższej poproszę – wyrecytował mechanicznie.

Pani ekspedientka, osoba doświadczona, pracująca w handlu kilkanaście lat, w mig zorientowała się, że ma do czynienia z człowiekiem wielce oryginalnym, uciekła więc w odliczanie bułek, uprzednio założywszy foliową rękawiczkę z miną chirurga szykującego się do poważnej operacji na otwartym sercu.

– Cóż to za świat głębokiego upodlenia – takie oto myśli same naprosiły się do Pana Ktosia, choć jego percepcja na krótki moment skupiła się na zapachu wiejskiej kiełbasy pyszniącej się w eleganckim koszyczku stojącym na lodówce garmażerki. – Ludzie zwący się Polakami sami oddali własne sumienia pod żydowski knut i jeszcze trzęsą im się podgardla, jak nażartym wieprzkom. Ot, ta tutaj kiełbasa, tyle trzeba żeby zaprowadzić porządek w polin.

Zapłacił, spakował zakupy w reklamówkę. Znów wyszedł na zatłoczoną warszawską ulicę. Poprawił okulary i ruszył wolnym, majestatycznym krokiem w kierunku domu. Mimo że w tej właśnie chwili słońce jednak wyjrzało zza chmur, jego nastrój wcale się nie poprawił

– Ech, gdyby tylko nie rządziły nami zdegenerowane moralnie karły, te skundlone elitki, ci żoliborscy chłopcy w krótkich spodenkach ze swoimi przydupasami w myckach, to dałoby się tu coś jeszcze z tym wszystkim zrobić. Nie ma jednak widoku na prawdziwego męża stanu, czyli bezwzględnego bandytę, który w naszym, Polaków, imienia, zaprowadziłby w polin porządek.

I tak pogrążony w zadumie dotarł do swojej klatki. Ściskając w dłoni uchwyt reklamówki, w której bezpieczną przystań znalazła również i wiejska kiełbaska, wszedł do wiatrołapu. Był już na półpiętrze, gdy coś go tknęło. Jakieś niesprecyzowane przeczucie. Cofnął się do wiatrołapu. Otworzył skrzynkę na listy i zajrzał do środka. Wygarnął ze swojej kasetki stertę reklam, przejrzał pobieżnie i już właściwie chciał je zbić w kulę, by potem łatwiej pozbyć się tego szajsu, lecz w ostatniej chwili zauważył, że pomiędzy papierzyskami bieleje jakaś koperta. Odstawił reklamówkę z zakupami, kłąb reklam upuścił na podłogę. Rozerwał kopertę, wyjął z niej kartkę z kilkoma skreślonymi nań zdaniami.

Na twarzy Pana Ktosia nie zadrżał najmniejszy nawet mięsień.

– Wreszcie – powiedział sam do siebie i przejrzał się w całkiem czystym przeszkleniu drzwi do klatki. Poprawił okulary i ruszył raźnym krokiem w górę.


LIST PIĄTY


Woyciech Seryjny nigdy nie potrafił poczuć się dostatecznie nasycony widokiem swojego bezkresnego rancho w stanie Missouri. Siedział od dobrej godziny na drewnianej werandzie swojej posiadłości, trzymając nogi na stoliku kawowym i spomiędzy swoich kowbojskich butów z najlepszej skóry wpatrywał się w niedającą się uchwycić wzrokiem dal. Słońce już zdążyło wspiąć się całkiem wysoko, lecz nie tyle, by stało się najważniejsze. Wciąż stanowiło jeszcze jakby element wystroju najbliższej okolicy należącej do Seryjnego.

– To wszystko moje – powiedział do siebie zupełnie głośno, bo przecież kto mógłby go tu usłyszeć. A poza tym to jego ranczo i na swoim ranczo, on, Woyciech Seryjny może mówić co mu się żywnie podoba. To wszystko moje, słyszycie!? – krzyknął głośno, choć nieco zbyt piskliwie. – Nie, nie słyszycie – odpowiedział do siebie z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. – Nie słyszycie, bo siedzicie gdzieś tam, w tej bidnej Polszcze i opłacacie swoimi podatkami kaprysy pana karakana.

Troszkę zaschło mu w gardle, sięgnął więc po butelkę bardzo-drogiej whisky i pociągnął z niej sobie przez założony na szyjkę smoczek.

Wtedy zobaczył, że gdzieś hen na horyzoncie zamajaczył jakiś punkt. Punkt ten z każdą chwilą nabierał bardziej znaczących kształtów. Tuż za kształtem ciągnęła się imponująca chmura wzburzonego piachu. Samochód. To ten stary idiota McCormmick – pocztowiec obsługujący całe hrabstwo. Zasrany demokrata – mruknął ze złością Seryjny i pociągnął ze smoczka – Ciekawe czego może chcieć, co on mi wiezie. Pewnie windykacja za jakieś ubzdurane podatki z naszej kochanej ojczyzny – zarechotał w duchu. Opanował emocje, oparł się znów wygodnie na fotelu, wyciągnął wyżej kowbojskie buty i dla pewności, bardziej z czułości niż z jakiejś ukrytej agresji pomacał rękojeść swojego wiernego kolta, tkwiącego w kaburze przypiętej do pasa.

Tymczasem na podwórze Seryjnego wtarabaniła się stara i wysłużona Toyota, pomalowana na biało i opatrzona logo poczty stanowej. Ze środka wygramolił się ten poczciwy choć głupi, stary, dobry McCormmick, który rozwoził tu listy jeszcze za Nixona.

– Good morning, sir! – krzyknął do Seryjnego, bo ten nawet nie drgnął. Wciąż siedział na swoim krześle z wyciągniętymi nogami. Skrzyżował ręce na piersi, w ustach meł jakiś pęd listowia, kapelusz spuścił prawie na nos. Starego McCormmicka na ten widok napadła dźwiękowa fata-morgana. Przysiąc mógłby że przez kilka sekund w jego uszach rozbrzmiały dźwięki z filmu "Dobry, zły i brzydki". Powiał lekki wiatr, choć dotąd było bezwietrznie, wzbijając tumany piachu i przynosząc ze sobą jakieś zagubione w czasoprzestrzeni pustynne biegacze.

Ponieważ Seryjny najwyraźniej nie kwapił się, by odebrać przeznaczoną mu przesyłkę, Mc Cormmick, lżąc pod nosem Reagana w sposób wyjątkowo obleśny, chcąc nie chcąc ruszył do mahometa, to znaczy do Seryjnego. Fuckin Pole – syknął jeszcze pod nosem i splunął. Wszedł na schodki. Seryjny tkwił wciąż w swojej westernowej pozie.

– Co się stało, mój kochany Jessie. Co mi przywiozłeś? Ostatnie wydanie Washington Post? – zagadał Seryjny spod chmury kapelusza.

– Nie, sir. Przywiozłem panu, "fuckin' Gazeeta Poulsko" – odparł McCormmick pokasłując trochę od piachu.

Uwielbiali sobie dokuczać. Seryjny lubił jeszcze to, jak McCormmick wypowiada komicznie polskie słówka. Jego prababcia nazywała się Tokarczuk. Dobra i twarda kobieta z Podlasia.

– Jest list do sir. Check it out – poinformował Seryjnego McCormick. Nie wręczył listu odbiorcy do rąk. Tego byłoby za dużo. Położył białą kopertę na ostatnim schodku werandy z wstrętem wypisanym na ogorzałej twarzy.

– See ya later, alligator – McCormmick bardziej kaszlnął niż się pożegnał, coś jeszcze mruknął o papistach i ruszył poprzez ogromniaste podwórze Seryjnego do swojej Toyoty. Był już prawie przy samochodzie, gdy wstrząsnął nim grom strzału z rewolweru – przez upiorny ułamek sekundy znalazł się znów w Wietnamie. Odwrócił się szybko spodziewając się najgorszego. Na szczęście Seryjny żył i miał się dobrze.

Stał teraz na werandzie – przesunął kapelusz zawadiacko na tył głowy. Obok leżał przewrócony stolik. Jedyne co mogło zaniepokoić, to pewien nieokreślony rys szaleństwa, który wykrzywił twarz Seryjnego. Trzymał rewolwer w górze. Coś krzyczał po polsku. McCormmick nie lubił Polaków, ale znał trochę słów. Jedno – takie na literę "k" – znał doskonale. Seryjny miotał nim na prawo i lewo. Wreszcie krzyknął też po angielsku – no wreszcie bydlaku, wreszcie się policzymy!!!

I walnął jeszcze raz z kolta, najprawdopodobniej dla podkreślenia wagi swoich gróźb.


LIST SZÓSTY


Halina Pinoczet czuła się najlepiej w tym domu i niespecjalnie lubiła opuszczać "swój dworek" jak lubiła go nazywać w duchu, co zawsze, niezależnie od pogody i innych uwarunkowań, poprawiało jej humor i samoocenę. Gdzie zresztą byłoby jej lepiej? Siedziała właśnie na skórzanej kanapie w salonie – było to przestronne pomieszczenie przeładowane drogimi i wytwornymi starociami, z czego zdawała sobie sprawę, lecz poczucie estetyki stało u niej zdecydowanie niż potrzeba umocowania się w odpowiednim kontekście.

Pozwalała właśnie płynąć beztrosko minutom. Wygodnie jej było na tej kanapie i wesoło. Pies Bolek leżał pod stolikiem i spał, a na stoliku filiżanka buchała parą. Halina Pinoczet ujęła eleganckim gestem filiżankę, przysunął ją blisko do twarzy. Wciągnęła zapach tej cholernie drogiej kawy i aż przymknęła oczy. Tak jej było przyjemnie. Choć gdzieś podświadomie wiedziała, że ten stan nie potrwa długa i ktoś zaraz właduje się z buciorami prosto w jej czas relaksu. Póki co jednak panowała cisza, którą jedynie urozmaicało a nie hańbiło, tykanie zegara wiszącego na ścianie. Wtedy przypomniało jej się jak tatko sam osobiście nakręcał ten zegar. Zobaczyła to prawie – jak tatko ostrożnie zsuwa łapcie i staje na taboreciku, a obok stoi mama i z troską w oczach asekuruje go wzrokiem.

Odstawiła filiżankę, wstała. Za dużo myślę – skarciła sama siebie. – Jestem zbyt wrażliwa, zbyt łatwo ulegam sentymentom. Krążyła chwilę po przestronnym salonie i przemykała oczami po bogatej kolekcji obrazów w zabytkowych ramach – w "jej dworku" wisiały one dosłownie wszędzie i z czasem przestała zwracać na nie uwagi, choć sam ich widok nasycał ją jakąś nieodgadnionym poczuciem spełnienia. Ważny w salonie był tylko ten jeden obraz – podeszła do niego jakby przywiedziona tam zapachem wspomnień i tych ciężkich choć zarazem beztroskich lat dziecinnych. Tatko patrzył na nią z tego jedynego – gdyż był człowiekiem nadzwyczaj skromnym – portretu jaki pozwolił sobie zrobić, ubrany w swój galowy, błękitno stalowy mundur. Mimo że galowy był to też mundur prosty. Tylko tatko umiał ze sobą łączyć te dwie odrębne kwestie z lekkością motyla. Co niebieska krew, to niebieska krew – Halina uśmiechnęła się to tatki, ale ten wciąż pozostawał nieruchomy. Prawą rękę trzymał przy biodrze, dłoń zacisnął w pięść i wisiała ona jakby wyłączona z praw grawitacji. Lewa opierała się na rękojeści szabli, którą podpierał się już on sam. Patrzył na wszystko i zarazem na nic, jego wzrok był jedną wielką zagadką, ale również rękojmią bezpieczeństwa. Dla niej i nie tylko. Dla ludu, nie bójmy się tego słowa. Zamknęła oczy. Znów usłyszała jak mama wydaje instrukcje gosposiom, a tatko odbiera co chwila telefon stojący na półeczce w przedpokojach i kogoś gniewnie lecz zarazem serdecznie ochrzania.

No i wtedy stało się to czego się spodziewała. Zaskrzypiały drzwi do salonu. Sto razy prosiła Andre żeby je naoliwił. A teraz on sam stanął w drzwiach i patrzył na nią tym swoim maślanym wzrokiem. No cóż , chciała młodszego o piętnaście lat, to ma. Ale za to Francuz. Może trochę głupi i bez ogłady, ale niech już będzie. Czego on chce?

- Mon szehhhhii, prziszedł właśnią list to ciebię. Phoszęę, nie otwiehhałem Mą szehhhi.

Halina Pinoczet zmierzyła go chłodnym wzrokiem i odebrała z jego wyciągniętej ręki śnieżnobiałą kopertę. Zwykle nie nachodziły ją takie myśli, ale teraz nagle poczuła całą sobą, że za chwilę wydarzy się coś wyjątkowego. Rozdzierając kopertę spojrzała jeszcze mimowolnie na tatkę. Pewnie nie jesteś ze mnie dumny. Ja, córka twoja, człowieka czynu i honoru zarazem, jestem zwykłą you tuberką. Niechże coś się wreszcie wydarzy, co popchnie mnie wyżej, tam gdzie zasługuję...

Przemknęła wzrokiem po krótkiej treści listu.

– Mą Szehhhi – ryknął Andre i rzucił się w jej kierunku.

Halina Pinoczet w jednej sekundzie zemdlała i z głuchym stukotem opadła na szczęśliwie leżący w tym miejscu piękny turecki dywan.

DZIEŃ X

Atmosfera była napięta ale uroczysta. W dużej, zalanej porannym słońcem sali nie było żadnych niepotrzebnych mebli, ani ozdobników. Jedyny element wyposażenia stanowił tam duży i ciężki drewniany stół o eliptycznym kształcie. Zasiadło przy nim sześć osób, które – jak się okazało już na miejscu – spotkały się pierwszy raz w życiu. Teraz jednak milczeli i starali się sobie za bardzo nie przyglądać. Każda z tych osób starała się zachować jeśli nie kamienną, to przynajmniej odrobinę pokerową twarz. Nikt z nich nie wiedział po co tu zostali ściągnięci i czemu akurat w takim składzie.

Przez dłuższy czas panowała cisza, która sama aż prosiła się by ją choć na chwilę gdzieś przegnać. Pierwszy odważył się Pan Ktoś. Był w najlepszej sytuacji – dzięki ciemnym okularom, których nikt nie kazał mu aż do tej chwili zdjąć, mógł z łatwością kierować wzrok gdzie chciał, a to dawało mu z kolei pewną swobodę.

– Ciekawe po co nas tu ściągnęli – ktoś ma jakieś przypuszczenia? – zapytał metalicznym głosem.

Kadryl Proteza wzruszył ramionami. – A kto to może wiedzieć?

Znów zrobiło się cicho. Ale tylko na jakieś dwie minuty.

– Ja tam nie wiem – zatrajkotała sztucznie wyluzowana Halina Pinoczet. – Mnie interesuje tylko jedno. Czy będę mogła zrobić wywiad. Potrzebuję materiału na dużo lajków i subów.

– A ja myślę... ęę, że i tak je...ste..ście zbyt głupi, żeby zrozumieć, co tu się za chwilę wydarzy – wyjąkał aż pobladły z emocji Antoni Muszka-Bajerski.

– Bzdura – włączył się do dyskusji redaktor Głęboki – ja myślę, że on będzie chciał z nami przedyskutować strategię odzyskiwania Starego Kontynentu dla chrześcijaństwa. A my – jako influencerzy i, nie bójmy się tego słowa, ludzie bardzo ważni, będziemy w awangardzie kontrrewolucji. Mnie ta wizyta tutaj nie jest do końca w smak, ale aby przywrócić sprawom właściwy bieg – bo jak widać gołym okiem, na pana papieża nie ma co liczyć – można się sprzymierzyć nawet z di.. to znaczy z każdym. A pan, co pan o tym myśli, panie kolego?

Wywołany do odpowiedzi Seryjny instynktownie chciał pogładzić rękojeść swojego kolta, ale zapomniał, że odebrano mu go przed wejściem do budynku. Ręka zamiotła tylko powietrze w okolicy jego biodra.

– Ja nie rozmawiam tylko strzelam. Zabrano mi broń. Nieważne. Zmierzymy się więc na gołe klaty – wycedził seryjny i podrapał się po swojej klacie wykorzystując obszerny dekolt w swoim t-shircie stanowiącym replikę "Star and Stripes".

– To wszystko zabawne co mówicie – skwitował Pan Ktoś i poprawił Ray bany. – To bandyta. Takich ludzi nam potrzeba i tylko z takimi należy się komunikować.

Debatę przerwał odgłos otwieranych drzwi. Zapadła cisza jakby wszystko co znajdowało się w sali wyssała kosmiczna próżnia. Najpierw weszło dwóch śmiertelnie poważnych facetów w garniturach. Wyglądali jakby już w dzieciństwie zabijali białe niedźwiedzie gołymi łapskami. Potem wszedł on.

– Myślałam, że jest wyższy – wymsknęło się Halinie Pinoczet. Na szczęście tylko w myślach.

Władymir Władymirowicz Putin usiadł na jedynym wolnym krześle. Miejsce to nie było w żaden sposób wyróżnione spośród innych. Wszyscy zgromadzeni wstrzymali oddechy. Ku ich zaskoczeniu przemówił czystą polszczyzną. Gdy kierował wzrok po kolei na każdego z siedmiu osób dosłownie zamierało w niej serce.

– Zdaję sobie sprawę, że nie macie zielonego pojęcia, dlaczego się tu znaleźliście. Ja wam tego nie wyjaśnię, musicie z tym żyć. Muszę jednak powiedzieć wam coś bardzo ważnego – w przyszłym miesiącu zamierzam zmienić sobie płeć. To wszystko – dziękuję towarzysze.


Po tych słowach w sali nie było już tlenu – pozostała tylko próżnia. Cała szóstka zastygła z szeroko otwartymi ustami i oczami.


Władymir Władymirowicz Putin uniósł się lekko nad siedziskiem krzesła, jakby miał już sobie iść. Od razu jednak usiadł z powrotem.

– Aha jeszcze jedno. Tak naprawdę było siedem listów. Gdzie on jest?

Nikt nie śmiał odpowiedzieć. Nawet nie dlatego, że się bali – po prostu stracili kontakt z rzeczywistością, po tym co przed chwilą usłyszeli.

Wtedy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Ochroniarze z miejsca oderwali się od ściany, które właśnie podpierali i sięgnęli prawymi dłońmi za klapy. Władymir Władymirowicz powstrzymał ich jednak gestem dłoni.

Drzwi uchyliły się. W szczelinie pokazała się rezolutna wesoła główka w okularach. Tuż nad nią wyściubiło się czujne oko ogromnej kamery VHS. Główka zapytała wesoło:

– Dzień dobry. Jestem z jedynej, rzetelnej i patriotycznej telewizji. Sorka za spóźnienie. Coś mnie ominęło?

Sześć osób siedzących przy eliptycznym blacie spojrzało z przerażeniem na twarz Władymira Władymirowicza. Ten przez kilka najdłuższych w ich życiu sekund patrzył na łysą główkę w drzwiach tak strasznie, że jedyne o czym zamarzyli to tylko wrócić do swoich spraw i nigdy więcej go nie oglądać. Potem jego oblicze jednak nagle pojaśniało i – w co trudno było uwierzyć – wybuchł serdecznym śmiechem. Aż mu się trzęsły wypielęgnowane policzki.

Nie wiedzieli co zrobić. W końcu jednak dołączyli do Władymira Władymirowicza. Śmiali się wszyscy długo i już od pewnej chwili najzupełniej szczerze i spontanicznie. Nawet ochroniarze wykrzywili kąciki ust, choć zapewne na rozkaz nauczyliby się żyć bez oddychania.

Choć Władymir Władymirowicz miał zupełnie inne plany, spędził ze swoimi gośćmi cały dzień, aż do późnego wieczora. Halina Pinoczet nagrała długą i przejmującą rozmowę. Woyciech Seryjny wymienił z Władymirem wiele uwag na temat balistyki rewolwerów i koniec końców pozwolił się wyściskać. Kadryl Proteza nic nie mówił, tylko słuchał. Pan Ktoś wreszcie zdjął okulary. Redaktor Głęboki zachwycił Władymira Władymirowicza swoją wiedzą o prawosławiu.

I tylko biedny Antoni cały ten wieczór przespał. Nikt nie zauważył, a on po prostu wreszcie uciął prawdziwego komara. Chrapał donośnie, aż falowały jego wąsy w stylu fu manchu.


 



tagi: opowiadanie 

Marcin-K
19 kwietnia 2020 17:14
25     1460    11 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Maryla-Sztajer @Marcin-K
19 kwietnia 2020 18:01

Oczywiście PLUS

:)

 

zaloguj się by móc komentować


Marcin-K @przemsa 19 kwietnia 2020 19:02
19 kwietnia 2020 19:35

Bylebyś zasnął potem:)

zaloguj się by móc komentować

tadman @Marcin-K
19 kwietnia 2020 19:58

Widzę, że Radoryski jest zaraźliwy. Trochę mnie natchnął ten w juesej i potem poszedłem do tyłu, ale jednak nie wszystkich rozszyfrowałem. :)

zaloguj się by móc komentować

Marcin-K @tadman 19 kwietnia 2020 19:58
19 kwietnia 2020 20:22

NIkt mi w to nie uwierzy - ale zaczałem pisać to już spory czas temu. Jak już skończyłem, to stwierdziłem, że rzeczywiście może to budzić skojarzenia. Może dzięki tej niezamierzonej inspiracji było mi łatwiej to wrzucić na blog, bo faktycznie jest troche w duchu, choć rzecz jasna ja się posługuję czystą amatorszczyzną.

zaloguj się by móc komentować

tadman @Marcin-K
19 kwietnia 2020 20:32

Wierzę. Myślałem, że jak u Agaty będzie trup lub kilka trupów, względnie otwarcie testamentu, a tu tylko gender, ale jaki. :)))
Plus już poleciał.

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @tadman 19 kwietnia 2020 20:32
19 kwietnia 2020 20:59

Sprawa płci władcy od wieków bywała przedmiotem ostrych sporów.

Kobieta nie mogła dziedziczyć korony itd..zobaczymy..moze nam się Marcin rozkręci ;;))

.

 

zaloguj się by móc komentować


atelin @Marcin-K
19 kwietnia 2020 21:23

Z całym szacunkiem, ale miejscowa egzaltacja siedmiu listów nie ustępuje trzem listom przedstawionych w bardziej lapidarny sposób. https://www.youtube.com/watch?v=F-gY6DoQSI0

zaloguj się by móc komentować

sannis @Marcin-K
19 kwietnia 2020 22:46

Kadryl Proteza tego archetypa nie mogę skojarzyć. Piersi?

zaloguj się by móc komentować

Marcin-K @sannis 19 kwietnia 2020 22:46
20 kwietnia 2020 09:06

Ta postać zostanie moją tajemnicą - jest najmniej oczywista, a właściwie w ogóle:) Każda nawet drobna podpowiedź będzie już właściwie wyjasnieniem zagadki. 

zaloguj się by móc komentować

Marcin-K @atelin 19 kwietnia 2020 21:23
20 kwietnia 2020 09:06

Nie wiem czemu, ale ja nigdy nie załapałem się na Kaczmarskiego, ani w ogóle na tych bardów z gitarą śpiewających kantorowym głosem. I do tej pory nie kumam tego fenomenu:)

zaloguj się by móc komentować

gabriel-maciejewski @Marcin-K
20 kwietnia 2020 10:23

Skąd wiesz, że on mieszka na Powiślu?

zaloguj się by móc komentować

Marcin-K @gabriel-maciejewski 20 kwietnia 2020 10:23
20 kwietnia 2020 12:01

Nie wiem - przypuszczam. Jak oglądałem te jego produkcje, to często w tych rejonach się nagrywał i tak można było z niektórych wypowiedzi wyczuć, że chyba jest z Powiśla. Ale nie wiem tego na pewno.

zaloguj się by móc komentować

Marcin-K @przemsa 20 kwietnia 2020 13:19
20 kwietnia 2020 15:01

Wydaje mi się, że to jest dość oczywiste - oprócz jednej postaci, Kadryla Protezy, którego nie ujawnię:) Zapewniam, że ma on bardzo realny odpowiednik 

zaloguj się by móc komentować

chlor @Marcin-K 20 kwietnia 2020 15:01
20 kwietnia 2020 16:04

Trochę jakby Komorowski. "prawdziwy mężczyzna powinien zrobić trzy rzeczy: ustrzelić orła bielika z 200m, wysłać żonę na ulicę, i kupić energochłonny sprzęt AGD".

 

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @Marcin-K 20 kwietnia 2020 15:01
20 kwietnia 2020 16:07

Marcin, ja nikogo nie umiem rozszyfrować..?..

Pochwaliłam za całość, bo fajnie się czyta

Co to za faceci??

.

 

zaloguj się by móc komentować

Marcin-K @Marcin-K
20 kwietnia 2020 16:29

Ok, odpowiadam wszystkim, bo widzę, że poniosłem porażkę literacką:) Tak zakonspirowałem moich bohaterów, że ich nie rozpoznano. No dobrze, napiszę libretto.

1. Janusz Korwin-Mikke

2. Kadryl Proteza - postać fikcyjna, oparta na pewnym realnym odpowiedniku, którego nie ujawnię i którego z pełna premedytacją ukryłem pod taką a nie inna postacią.

3. Grzegorz Górny - dziennikarz "ultra-katolicki", kiedyś chyba we Frondzie, teraz to już nie wiem gdzie.

4. Pan Nikt (prawicowy you tuber i podobnież pisarz niezwykle demaskatorskich książek - oczywiście pisże to z ironią)

5. Wojciech Cejrowski - chyba wiadomo

6. Towarzyszka panienka - Monika Jaruzelska.

 

zaloguj się by móc komentować

Maryla-Sztajer @Marcin-K 20 kwietnia 2020 16:29
20 kwietnia 2020 16:45

Wiesz, Kadryl budzi moje uzasadnione podejrzenia. Reszta ma mix cech i dlatego nie są jednoznaczni. Dla czytelników ogólnie, bo dla mnie dużo trudniejsi bo nie znam tego towarzystwa.

Cejrowskiego mogłam podejrzewać. Ale nie podejrzewałam ..:(( . Jestem gapa :))

Pisz coś jeszcze ... proszę :))

.

 

zaloguj się by móc komentować

chlor @przemsa 20 kwietnia 2020 16:48
20 kwietnia 2020 17:08

Prawie trafiłem. Dwa punkty wątpliwe, pierwszy to ten ultrakatolicki dziennikarz, bo jest ich paru i nie wiedziałem o którego chodzi. Drugi to myśliwiec. Niechętnie postawiłem na Komorowskiego, bo kiedyś czytałem śmieszną historyjkę o tym jak on chodzi z karabinem po lesie i sobie rozmyśla.

 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować